Przejdź do treści Przejdź do stopki
Aktualności

Aktualności

Dolina Grumant (Grunmantdalen)

Na Spitsbergen z mikrofonem i mauserem – blog naukowy

Niezwykłym przeżyciem jest słuchanie cielącego się lodowca. Mieliśmy okazję podpłynąć do lodowca w fazie pękania, dźwięki te przypominały burzę w oddali. To były grzmoty, niezbyt głośne, ale o bardzo niskiej częstotliwości. Wtedy też w oddali widzieliśmy niedźwiedzia białego. Do tego ta cisza, przerwana tylko grzmotem, świadomość, że jesteśmy w tak odludnym i niedostępnym miejscu, sprawiły, że wrażenie było absolutnie niesamowite – relacjonują swoją wyprawę na Spitsbergen naukowcy z Katedry Mechaniki i Wibroakustyki na Wydziale Inżynierii Mechanicznej i Robotyki.

Wyprawa ta była kontynuacją prowadzonych wcześniej w puszczach Niepołomickiej i Białowieskiej nagrań występujących tam unikalnych dźwięków oraz poszukiwań cichych miejsc. Pomysłodawcą badania krajobrazu akustycznego terenów arktycznych był prof. Jerzy Wiciak. – Szukając miejsc, gdzie jeszcze nie prowadzono takich badań, uznaliśmy, że należy eksplorować Spitsbergen, bo wygląda na to, że jest on jednym z ostatnich, w których nie przeprowadzono kompleksowych badań akustycznych. Prowadzi się je na większości kontynentów z Antarktydą włącznie, zaś Arktyka pozostała ostatnim niezbadanym akustycznie terenem. Wprawdzie nagrywano już tamtejsze dźwięki, lecz nie dla badań naukowych, a na potrzeby kompozycji muzycznych – mówi prof. Jerzy Wiciak.

Cicho jak w Arktyce

Była to pierwsza nasza wyprawa polarna i doświadczenie w takim terenie mieliśmy bardzo małe, więc wybraliśmy do nagrań takie miejsca, które – mieliśmy nadzieję – będą ciekawe pod kątem występujących tam dźwięków. Nie byliśmy w terenie, gdzie są zbudowane stacje polarne, poruszaliśmy się w obszarach, które w większości są osiągalne dla turystów. Widzieliśmy więc czasem gdzieś na widnokręgu jakieś pojedyncze osoby, ale generalnie odnosiliśmy wrażenie, że jesteśmy sami na tym ogromnym pustkowiu – mówi prof. Wiciak.

Początkowo bardzo się obawiałem, że w Arktyce jest tak cicho, że nagramy wiele godzin pustki dźwiękowej. Ale tak naprawdę podobnie było w Puszczy Białowieskiej, gdzie znakomitą część czasu zajmowała cisza, jednak jej analiza również przysporzyła nam wiele satysfakcji naukowej. Jeśli chodzi o Spitsbergen, to tam cisza jest jeszcze bardziej przenikliwa. Są miejsca, gdzie nie ma żadnych odgłosów natury oraz takie, gdzie występują i są one bardzo unikalne. Dla mnie najciekawszym obszarem z punktu widzenia akustycznego były siedliska ptaków w Pyramiden, dawnej osadzie górniczej na archipelagu Svalbard, gdzie w latach 1911–1998 wydobywano węgiel kamienny. W 1998 roku osada została ewakuowana i opuszczona. To było bardzo zaskakujące zjawisko, bo z ponad setki budynków ptaki na swoje siedliska wybrały tylko jeden, wielopiętrowy, gdzie zajęły wszystkie okna. Dźwięki, które generują zamieszkujące go mewy, są bardzo przenikliwe i nigdy nie cichną. Innymi bardzo ciekawymi i niespotykanymi były odgłosy wydobywające się z tuneli podziemnych wydrążonych w lodowcu przez naturę. Były one bardzo dobrze słyszalne, mimo że przytłumione przez warstwy skalne, dochodziły ze wszystkich stron. To bardzo ciekawe doświadczenie – stać na powierzchni ziemi i jednocześnie słuchać tego, co się dzieje niejako w jej wnętrzu – tłumaczy dr inż. Paweł Małecki.

Dr hab. inż. Janusz Piechowicz wyjaśnia, że soundscape (pejzaż dźwiękowy) składa się z dźwięków biofonicznych, geofonicznych i antropofonicznych. – Znalazłem jednak w literaturze uwagę, że dla terenów typu Arktyka można dodać czwarty czynnik: obszary wolne od hałasu, miejsca, gdzie można szukać ciszy, jako czegoś, czego nie ma w innych warunkach akustycznych w Europie i na innych kontynentach. W Arktyce nie ma antropogenicznych źródeł hałasu, za to przemieszczając się wciąż w inne rejony można było rozróżnić tylko i wyłącznie jeden rodzaj dźwięku, charakterystycznego jedynie dla tego właśnie obszaru, np. w dolinach słychać było tylko płynący strumień polodowcowy, którego odgłos wypełniał całą przestrzeń. W tym miejscu nie było ptaków ani innych zwierząt, dlatego dźwięki były nieco inne niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni. To było dla mnie bardzo zaskakujące – mówi dr Piechowicz.

Dla mnie niezwykłym przeżyciem było słuchanie cielącego się lodowca – tak nazywamy proces odłamywania się fragmentów lodowca, w wyniku którego powstają góry lodowe. Mieliśmy okazję podpłynąć do lodowca w fazie pękania, którego dźwięki przypominały daleką burzę. To były grzmoty, niezbyt głośne, ale o bardzo niskiej częstotliwości. Wtedy też w oddali widzieliśmy niedźwiedzia białego. Do tego ta cisza przerywana tylko grzmotami, świadomość, że jesteśmy w tak odludnym i niedostępnym miejscu sprawiły, że wrażenie było absolutnie niesamowite – opowiada dr inż. Dorota Czopek.

Telefon satelitarny i broń palna – obowiązkowe

Do wyprawy naukowcy przygotowywali się bardzo starannie. Już trzy miesiące przed wyjazdem mieli dokładnie zaplanowane kwestie logistyczne związane z poruszaniem się i bezpieczeństwem, przy czym istotne było zdobycie pozwolenia na broń, zapewnienie łączności, umiejętne dobranie wyposażenia apteczki oraz przygotowanie kompletnej listy potrzebnego sprzętu.

Badacze zabrali ze sobą aparaturę do rejestracji dźwięków ambisonicznych. Problemem okazało się zasilanie, dlatego musieli dokładnie wiedzieć, ile muszą wziąć baterii i akumulatorów. Wszystko to zostało policzone i zważone ze względu na ograniczenia bagażu samolotowego i tego, ile siedem osób może przenieść już na miejscu w swoich plecakach. A potrzeby były spore, bo chodziło o zasilenie i obsługę dwóch punktów pomiarowych do rejestracji dźwięków. – Gdy skompletowaliśmy cały sprzęt, musieliśmy go rozdzielić pomiędzy uczestników wyprawy. Tak więc poza osobistymi rzeczami każdy z nas nosił na plecach sprzęt badawczy, jedna osoba miała pod opieką apteczkę, a dwie dodatkowo po strzelbie. Spitsbergen to dziwne miejsce, bo w odróżnieniu od reszty świata, gdzie za chodzenie z bronią grożą sankcje, tu karze się za przemieszczanie się bez broni palnej – opowiada dr Małecki.

Na miejscu dostaliśmy mausery pamiętające czasy II wojny światowej. Aby móc wypożyczyć broń, należało wcześniej złożyć podanie aplikację do Gubernatora Svalbardu wraz ze świadectwem o niekaralności. Po uzyskaniu zgody można było otrzymać broń. Każdy z nas miał do noszenia ponad 20 kg swoich bagaży, a do tego ważące niemal 8 kilogramów mausery z amunicją. Musieliśmy jeszcze trochę postrzelać na strzelnicy, żeby przypomnieć sobie, jak się posługiwać bronią – opowiada dr hab. inż. Janusz Piechowicz.

Niezbędny był też telefon satelitarny, z wypożyczeniem którego mieliśmy kłopot – opowiada dr Czopek. – Ze względu na termin wyjazdu, który przypadł na czas Światowych Dni Młodzieży, okazało się, że ani w Krakowie, ani w okolicach nie ma szans na zdobycie telefonu satelitarnego. Tymczasem na Spitsbergenie jest problem z łącznością komórkową – poza terenem głównego miasta Longyearbyen zaleca się posiadanie telefonu satelitarnego w razie wypadku czy załamania pogody. Nie wychodziliśmy poza strefę dziesiątą, ale jest ona już poza miastem, więc trzeba tam mieć broń i łączność. Na szczęście jest ona jeszcze na tyle blisko, że można liczyć na pomoc.

Szum topniejącego lodowca

W czasie całego pobytu prowadziliśmy monitoring hałasu w stolicy prowincji Svalbard, czyli Longyearbyen. W tym celu wypożyczyliśmy stację do monitorowania hałasu w środowisku SV 277 PRO dzięki uprzejmości firmy SVANTEK, którą przestawiliśmy w trzy miejsca. W każdym z nich mierzyliśmy poziom hałasu po dwie, trzy doby. Warto dodać, że stację tę zostawialiśmy bez nadzoru i za każdym razem, gdy do niej wracaliśmy, zastawaliśmy ją w stanie nienaruszonym – mówi dr Piechowicz. Naukowcy podkreślają, że dane, które uzyskali w ten sposób, są poważnym elementem badawczym, ponieważ urządzenia były ustawione zarówno na obrzeżach Longyearbyen, jak i w samym centrum przy najbardziej ruchliwej ulicy. Przypuszczalnie dotychczas nikt nie prowadził tam badań monitorujących hałas. Dodatkowo wykonano pomiary miernikami poziomu dźwięku w kilkudziesięciu punktach miasta Longyerbyen dla identyfikacji źródeł hałasu, co pozwoliło na wykreślenie mapy akustycznej Longyearbyen.

Poza mierzeniem hałasu uczeni z Akademii Górniczo-Hutniczej zajmowali się nagraniami ambisonicznymi. Przygotowali do tego celu dwa stanowiska – jedno składało się z mikrofonu Soundfield ST350 razem z rejestratorem Zoom H6 i zestawem akumulatorów 12-woltowych, a drugie z mikrofonu STS 2000 i rejestratora Zoom H6 zasilanych bateryjnie, co umożliwiło rejestrację dźwięków w tzw. formatach A i B, pozwalających na bardzo wierną rejestrację pola akustycznego ze szczególnym naciskiem na własności przestrzenne tego pola, czyli kierunku, z którego dźwięki dochodzą. – Nagrywaliśmy w wielu bardzo różniących się od siebie lokalizacjach. Trzeba podkreślić, że Spitsbergen jest miejscem, gdzie dźwięków jest mniej niż jesteśmy przyzwyczajeni i zasadniczo pochodzą one wyłącznie z natury. A i to w ograniczonym zakresie, bo zwierząt, które wydają odgłosy, jest mało, nie ma drzew, czyli nie ma mowy o szumie liści, słychać natomiast cieki wodne powstałe na skutek topnienia lodowców, ptaki, które nagrywaliśmy przy ich siedliskach, dźwięki generowane w skupiskach ludzkich i przelatujące samoloty. Wszystko to zarchiwizowaliśmy dla celów analiz porównawczych i psychoakustycznych, nad którymi obecnie pracujemy. Dotychczas udało nam się opracować te wyniki w taki sposób, aby można je było opisać w naszych pracach naukowych i prezentować podczas konferencji. To już udało się zrobić w Buenos Aires na największej światowej konferencji ICA 2016 – Internation Congres on Acustics, na której spotykają się specjaliści z zakresu badań akustycznych. Nasze referaty wzbudziły zainteresowanie zgromadzonych tam osób. Przewidujemy też wykorzystanie tego materiału do celów popularnonaukowych, udostępnimy go na stronie internetowej, aby każdy zainteresowany mógł go posłuchać – podkreśla dr Małecki.

Szlakiem pięciu dolin

Pobyt na Spitsbergenie naukowcy podzielili na trzy wyprawy. Pierwsza trwała trzy dni, dwie były jednodniowe. Udało się przejść aż pięć dolin. Pierwsza z nich, Bjorndalen, bardzo długa i cicha, jest miejscem, gdzie znajduje się wiele cieków wodnych; w drugiej, Grumantdalen, w której płynie podgruntowy strumień, można znaleźć liczne siedliska ptaków, w trzeciej, Longyeardalen, usytuowane jest miasteczko Longyearbyen, a jej szczyt pokryty jest lodowcem i także występują tam w wielkiej liczbie strumienie na- i podziemne; wzdłuż czwartej, która nazywa się Adventdalen, ciągnie się dość ruchliwa droga do pobliskiej osady, na jej początku znajdują się trzy psiarnie, a przy fiordach i zbiornikach wodnych grupują się stada gęsi i inne ptactwo wodne, piąta dolina, Endalen, jest zdominowana przez szum wartkiego potoku lodowcowego.

Celem pierwszej wyprawy była przybrzeżna osada Grumand. Warunki były niezwykle trudne, każdy z naszych plecaków ważył 20–30 kg, a musieliśmy przejść wiele kilometrów, by przeprawić się przez rzekę, w której temperatura wody wynosiła ok. 2°C. Kilka godzin zajęło nam poszukiwanie miejsca, w którym można ją było bezpiecznie przekroczyć – woda sięgała tam po­wyżej kolan, ale miała bardzo wartki prąd. Zajęło to sporo czasu, bo przechodziliśmy pojedynczo, z asekuracją, brnąc przez tę zimną, wartką wodę z ciężkimi plecakami. Dopiero po pokonaniu rzeki mogliśmy iść dalej do bardzo ciekawej doliny Grumantdalen, gdzie zaczęliśmy nagrania. Taka wyprawa wymaga przygotowania nie tylko logistycznego, ale także fizycznego i psychicznego, bo poruszać się trzeba w trudnym terenie. Po takich trudach udało nam się znaleźć odpoczynek i nocleg na całkowitym odludziu w jakiejś rozsypującej się szopie zbudowanej z płyty pilśniowej, ale miała dach, więc i tak byliśmy zadowoleni – opowiada profesor Wiciak.

Teraz, gdy już możemy cieszyć się z udanej wyprawy i wszystko dobrze się opowiada, chciałbym dodać, że przed wyjazdem obawialiśmy się najbardziej kiepskiej pogody i ciągłego wiatru, co w zasadzie spowodowałoby, że nasza wyprawa i pomiary pójdą na marne. Mieliśmy ogromne szczęście, bo pogoda była piękna i temu zawdzięczamy doskonałej jakości nagrania, nie wiało i nie padało, więc nic nie zakłócało naszych powiarów. Przed wyjazdem bardzo się baliśmy, że cały sprzęt przeleży gdzieś w kącie w oczekiwaniu na lepszą aurę lub dzień wyjazdu – mówi doktor Piechowicz.

Zaskakujące amplitudy temperatury

Przygotowania obejmowały szczegółowy harmonogram miejsc, gdzie będą dokonywane pomiary, wystarczyło, że raz była mżawka i już musieliśmy to miejsce pominąć, gdyż deszcz może wyrządzić ogromne straty w sprzęcie. Wędrowaliśmy więc kolejne dwie godziny, aż pogoda się wyklarowała i mogliśmy rozpocząć pomiary – dodają naukowcy.

Jedyną rzeczą, która nas zaskoczyła – choć i tam również był środek lata z temperaturą ok. siedmiu stopni – to znaczne amplitudy temperatury. Okazało się, że zjawisko to miało na nas ogromny wpływ, ponieważ gdy tu w laboratorium robiliśmy testy sprzętu, jedna zmiana baterii wystarczała na pięć, sześć godzin. Tam baterie trzymały przez nieco ponad godzinę. Spadek był więc radykalny. To było bardzo dużym zaskoczeniem, bo jednak liczyliśmy, że skoro jest to środek lata, to nawet na Spitsbergenie baterie wytrzymają kilka razy dłużej. Ta niemiła niespodzianka niosła za sobą dodatkowe trudności, bo nie mogliśmy zostawić sprzętu bez opieki na więcej niż godzinę – mówi dr Małecki.

Rzeczywiście, z uwagi na częste wymiany baterii musieliśmy zmienić plany, ale też na miejscu okazało się, że mapy nie są dokładne, że coś, co na mapie wygląda na dostępne, trzeba było obchodzić i znacznie nadkładać drogi – dodają naukowcy.

Myślę, że przynajmniej dla części punktów uda się zrobić analizę dobowej zmienności dźwięków. Chcieliśmy sprawdzić, czy podczas trwania dnia polarnego, będzie zachowana dobowa zmienność krajobrazu dźwiękowego, czy też cały czas będzie tak samo – wyjaśnia dr Czopek.

Tylko dzika zwierzyna

Przebywaliśmy w terenie górskim, bardzo trudnym, bez dokładnych map, więc bardzo doceniliśmy zalety dnia polarnego. W takim terenie trudno jest określić, ile zajmie przebycie pewnego odcinka. I gdy mieliśmy danego dnia wyruszyć z punktu A, aby dość do punktu B, nigdy nie wiedzieliśmy, ile czasu to zajmie. A mimo to nie baliśmy się, gdy po wielu godzinach wędrówki przychodziło zmęczenie, że w górach zaskoczy nas noc. Zapewniało nam to bardzo duży komfort psychiczny. Z drugiej strony nie wiedzieliśmy nigdy na pewno, co nas czeka na końcu drogi, bo przykładowo, gdy drugiego dnia szliśmy na nocleg do opuszczonej osady Grumant, to nie byliśmy pewni, co tam zastaniemy, nie mieliśmy zarezerwowanego hotelu, bo takowego nie było, nie mielimy żadnej gwarancji, że będziemy mieć gdzie spać. Nieśliśmy więc ze sobą wodę pitną, kartusz z gazem, aby ją zagrzać, potrawy liofilizowane, maty samopompujące, puchowe śpiwory. Podaje się, że na Spitsbergenie jest od 20 do 40 km dróg. I to jest wszystko. Można korzystać z usług taksówkarza i tak robiliśmy. Prosiliśmy o podwiezienie tam, gdzie jest to możliwe, a dalej już szliśmy pieszo – obojętnie jak to było daleko – z całym sprzętem niesionym w plecaku. W zależności od dnia pokonywaliśmy w terenie od 20 do 30 km. W tym dwunasto, czternastogodzinnym cyklu wyprawowym około czterech, pięciu godzin zajmowały nam pomiary, pozostałe natomiast przemarsz po danym terenie – opisują badacze.

Dodajmy, że nie ma tam ścieżek, czy wyznaczonych szlaków, za to występuje dzika zwierzyna, która towarzyszyła naszym naukowcom na każdym kroku. Bardzo dużo było ptaków, reniferów, lisów polarnych. Nasi uczeni widzieli niedźwiedzia polarnego, a podczas opływania fiordów mogli obserwować wieloryby. Bliskiego spotkania z niedźwiedziem polarnym na szczęście uniknęli, choć – jak już wcześniej wspomniałam – na taką okoliczność mieli mausery, których nie wolno użyć bez absolutnej konieczności. Okazuje się zresztą, że Spitsbergen jest miejscem bezpiecznym, bez napadów i niemal bez kradzieży.

Podczas przygotowań do wyprawy korzystaliśmy z pomocy geologa profesora Macieja Maneckiego, który wielokrotnie był na Spitsbergenie. Profesor przybliżył nam warunki tam panujące, możliwości poruszania się i noclegu w tym terenie – podkreśla prof. Wiciak. Naukowcy przygotowując się do wyprawy zapoznawali się też z relacjami osób, które były na Spitsbergenie, dyskusjami na forach internetowych, studiowali mapy. – Dotarliśmy do mapy wykonanej przez Norweski Instytut Polarny z dokładnością 1:50 000. Ta mapa jest bardzo dobra, ale nie sposób z niej wyczytać, jak dany szczyt jest zdobywalny, nie ma zaznaczonych brodów, ani jakichkolwiek miejsc nadających się na nocleg. Są płaskowyże, doliny, strumienie, żleby czy góry. – Ale nie każda jest tak samo łatwa do pokonania. Pokonanie wzniesienia, które jak mi się wydawało ma 500 czy 600 metrów i zdobędziemy je wchodząc niemal pionowo czy trawersami w ciągu godziny, zajęło nam cztery razy tyle, bo okazało się, że musieliśmy obejść wąwóz. Zresztą całe szczęście, że nie szukaliśmy żadnych skrótów, bo to bardzo niebezpieczne – podkreśla kierownik wyprawy.

Gdy nie zapada noc

Spitsbergen jest największą wyspą norweskiego archipelagu Svalbard na Morzu Arktycznym. Z Krakowa jest połączenie lotnicze do miasta Longyearbyen z przesiadką w Oslo. Z lotniska w Longyearbyen można dotrzeć do centrum miasta autobusem lub taksówką. Ciekawe jest to, że nie ma rozkładu jazdy, transport publiczny jest związany z przylotami i odlotami samolotów. – Naszą główną bazą wypadową było schronisko 102. Pierwszy dzień spędziliśmy na przygotowaniach takich jak kupno kartuszy z gazem, odebranie broni, amunicji i dokupienie brakującego sprzętu turystycznego. Później odbyła się trzydniowa wyprawa, podczas której szliśmy od jednego miejsca pomiarowego do następnego, gdzie nagrania trwały godzinę. Ale jeszcze trzeba doliczyć czas na rozłożenie sprzętu – pół godziny – później należy się oddalić od miejsca pomiarowego, aby nagrywać tylko przyrodę, bez zakłóceń wynikających z naszej obecności. Później powrót, składanie urządzeń i dalsza droga. Wszystko to zajmowało więcej czasu, niż wcześniej zakładaliśmy. To był dzień, gdy musieliśmy przekroczyć tę bardzo zimną rzekę, o czym opowiadaliśmy wcześniej. Poszukiwanie brodu i samo przedzieranie się przez tę zimną wodę zajęło nam więcej czasu niż planowaliśmy, dlatego też nocleg spędziliśmy w przypadkowym miejscu, na które natknęliśmy się po drodze. Następny dzień minął zgodnie z planem, bo mieliśmy dojść do zatoki Grumant, gdzie czekał na nas jacht. Dalsza część wyprawy to dopłynięcie do Pyramiden i lodowca Nordenskioldbrean, gdzie dokonywaliśmy pomiarów. Następne nagrania wykonaliśmy na jachcie stojącym na kotwicy w niewielkiej, lecz bezpiecznej odległości od lodowca schodzącego do fiordu. Tę wyprawę zakończyliśmy o północy, kiedy to dotarliśmy z powrotem do schroniska. Tam odbyliśmy jeszcze nocną dwugodzinną naradę przygotowującą do następnego dnia, na który mieliśmy zaplanowane wyjście na górę Sarkofagen i lodowce. Dzień rozpoczęliśmy o godz. 9 rano od wędrówki wzdłuż lodowca, aby nagrać odgłosy wydawane przez strumienie płynące w jego głębi, w szczelinach. Aby chodzić po lodowcu, trzeba założyć raki i tak uzbrojeni wędrowaliśmy do godz. 23. Po powrocie wspólnie ugotowaliśmy obiad i zakończyliśmy ten dzień wędrówką do centrum miasta do naszej stacji monitoringowej na zmianę baterii, co trwało do trzeciej nad ranem – opowiada profesor Wiciak.

Te nasze „nocne” eskapady były naprawdę niezwykłe. Proszę wziąć po uwagę, że nocy nie było. Trwał polarny dzień. Zresztą na biegunie podkreśla się konieczność przestrzegania pór odpoczynku, zaleca się szczelne zasłanianie okien, ale jeśli o pierwszej w nocy wychodzi tak piękne słońce, które późnym popołudniem schowało się za górę i wprawdzie nie zrobiło się ciemno, ale dość ponuro, to każdy chce się tym widokiem napawać. Oczywiście uzgodniliśmy, że pójdzie zmienić baterie ten, kto wyciągnie najkrótszą zapałkę, ale nagle się okazało, że wybiera się cała grupa. A ponieważ w jedną stronę trzeba było iść godzinę, to postanowiliśmy ten czas także wykorzystać naukowo i nagrywać, jak brzmi miasto nocą. Dzięki temu mamy mapę akustyczną miasteczka Longyearbyen – opowiada dr Dorota Czopek.

W każdym razie mimo braku nocnych ciemności nikt z nas nie miał kłopotu ze snem, a ponieważ wyprawa nie była długa, daliśmy radę mimo tak niezwykłego trybu życia – podkreślają naukowcy. I dodają, że najbardziej wymagające kondycyjnie były pierwsze trzy dni, gdy przewidując każdą okoliczność trzeba było na plecach nieść wszystko, co tylko mogło się przydać. Następne dni były łatwiejsze, bo należało mieć ze sobą tylko sprzęt pomiarowy, jedzenie na jeden dzień, kartusz z gazem i palniki, telefon satelitarny i apteczkę. Główny ciężar, ale niezbędny, stanowiła broń.

Nikt się nie rodzi i nikt nie umiera

W Longyearbyen są przedszkole, szkoła i uniwersytet, z którym jest związana większość z mieszkających tam osób oraz ich rodziny. Wydaje się, że znakomita większość z nich przyjechała robić pomiary na Spitsbergenie. Jest tam też duża elektrownia, istnieją dwie kopalnie węgla, jedna norweska, druga rosyjska (w Barentsburg). Są trzy psiarnie i naturalnie żyją tam osoby, które pracują w branży usługowej. Toczy się normalne życie. Ale w Longyearbyen nie ma ludzi, którzy się tam rodzą i tam umierają. Tam przyjeżdża się na jakiś czas, krótszy bądź dłuższy, ale nie na zawsze. Zasada jest taka, że gdy ma się urodzić dziecko, należy polecieć na kontynent i wrócić już po rozwiązaniu. Podobnie jest z osobami w bardzo podeszłym wieku – również powinny wrócić na kontynent, gdyż na Spitsbergenie jest tylko podstawowa opieka zdrowotna. Ciekawostką jest to, że nie ma tam pewnych bakterii i wiele rzeczy trwa tam w takim stanie, w jakim je ktoś pozostawił. – W szopie, gdzie spaliśmy, mimo że opuszczono ją kilkanaście lat temu, były nadal materace i koce, które wprawdzie bardzo zwilgotniały, ale zachowały swoje pierwotne właściwości. Gdybyśmy u nas zostawili na kilkanaście lat kołdrę, to ona tak bardzo zbutwieje, że się rozłoży. Tam nic takiego się nie dzieje. Dlatego też nie wolno zostawiać żadnych śmieci i wszystko, co się da trzeba zabrać ze sobą do miasta – mówią uczeni.

Oby tylko dojść do celu

Najtrudniejszy był wysiłek fizyczny. Wprawdzie byliśmy do niego wszyscy przygotowani, bo każdy z nas miał świadomość czekających nas trudów. Zimą, gdy zaczęliśmy rozmawiać o tej wyprawie, pojawiała się we mnie wielka mobilizacja, aby nie odpuścić regularnego treningu na siłowni czy rowerze, bo świadomość, że trzeba będzie ubrać bardzo ciężki plecak, dojść do celu, działała na mnie bardzo motywująco – opowiada dr Dorota Czopek. – Muszę powiedzieć, że te plecaki naprawdę były ciężkie. Na początku, gdy się zatrzymywaliśmy, można było sobie po prostu zarzucić plecak na plecy, ale w którymś momencie zmęczenie było już tak duże, że albo trzeba było go sobie postawić na czymś wyższym, albo poprosić o pomoc kolegę, bo nie dało się tak po prostu wyrwać tego plecaka, ale gdy już był na plecach, jak już pas biodrowy był zapięty, to jakoś się szło – mówi pani Dorota. – Każdy z nas inaczej się przygotowywał – opowiada prof. Jerzy Wiciak. – Ja chciałem sprawdzić, ile razy jestem w stanie w ciągu jednej doby przejść przewyższenie 500-metrowe, czyli wejść pięćset metrów pod górę, zejść w dół i znowu na szczyt.

W wyprawie brało udział siedem osób, pięć z Akademii Górniczo-Hutniczej i po jednej z Politechnik Krakowskiej i Wrocławskiej. Wraz z przelotami w obie strony wyprawa badawcza trwała dziewięć dni, z siedmioma dniami na Spits­bergenie.

Słuchając tej relacji, podziwiałam uczestników wyprawy za ich hart ducha, kondycję i realizację śmiałych zamierzeń naukowych. I zastanawiałam się, czy sama zdobyłabym się na tak wieki wysiłek fizyczny, nawet w zamian za te wszystkie piękne i rzadkie widoki, za niezapomniane przeżycia, za możliwość przebywania w tak niezwykłym terenie, jakim jest Arktyka. Na pytanie, czy Spitsbergen można polecić jako miejsce, gdzie warto spędzić urlop, naukowcy jednym głosem mówią: oczywiście. To wspaniale środowisko, niezwykłe, ciekawe, gdzie co kilka miesięcy zachodzą w przyrodzie tak wielkie zmiany, że warto zrobić nawet kilka takich wypraw. Pracują tam przewodnicy, którzy zorganizują wycieczki w bardzo ciekawe zakątki, jakich na Spitsbergenie nie brakuje.

Ilona Trębacz

Stopka