Skrócona wersja poniższego felietonu autorstwa prof. Ryszarda Tadeusiewicza została opublikowana w Gazecie Krakowskiej 24.04.2019 r.
Tytuł żartobliwie nawiązuje do starej (ładnej!) piosenki „Serduszko puka w rytmie cza-cza”, ale przedmiotem, którym się zajmiemy, jest rozrusznik serca. Jest to urządzenie elektroniczne wszczepiane pacjentowi, którego serce nie ma właściwego rytmu. Na świecie korzysta z niego ponad 5 milionów ludzi, a w Polsce ponad 100 tys.
Co ma elektronika do serca?
Naturalna biologiczna praca serca pobudzana jest elektrycznie. Robi to wydzielony anatomicznie fragment układu przewodzącego serca, tak zwany węzeł zatokowo-przedsionkowy, nazywany również węzłem Keitha-Flacka. Komórki tego węzła tym się odznaczają, że spontanicznie dochodzi w nich do wyładowań elektrycznych, będących źródłem impulsów pobudzających do skurczu najpierw przedsionki, a potem komory serca.
O tym, że aktywność serca związana jest ze zjawiskami elektrycznymi, możemy się przekonać obserwując zapis elektrokardiogramu.
Jednak węzeł zatokowo-przedsionkowy, podobnie jak każdy inny element naszego organizmu, może pod wpływem choroby pracować źle. Dawniej gdy ten naturalny rozrusznik serca zawodził – człowiek stawał się inwalidą narażonym na to, że jego serce może się w każdej chwili zmienić rytm (pod wpływem tak zwanych drugorzędowych ośrodków pobudzenia) albo zatrzymać się, co dawniej oznaczało śmierć.
Dzisiaj jesteśmy w o wiele lepszej sytuacji, ponieważ można zastosować elektronikę. Pierwszy stymulator serca został wszczepiony przez Ake Seninga w Szwecji. Było to w 1958 roku, tym samym, w którym Maria Koterbska wylansowała piosenkę o pukającym serduszku!
Stymulator serca generuje impulsy, które docierają do mięśnia sercowego poprzez specjalne elektrody wszczepione do niego w sposób na tyle trwały, że mogą pracować przez wiele lat.
Obecnie stosowane rozruszniki ingerują w pracę serca tylko wtedy, gdy zachodzi potrzeba. Dopóki serce normalnie bije – rozrusznik obserwuje jego pracę i nie wysyła swoich impulsów. Kiedy jednak serce zatrzyma się, albo zacznie pracować nierówno – dostaje impuls z rozrusznika.
Jeden lub kilka.
Aż do skutku!
Dzięki temu rozrusznik nie przeszkadza sercu w naturalnych zmianach rytmu (na przykład przy wysiłku fizycznym lub na widok ładnej pielęgniarki), natomiast wchodzi do akcji gdy tylko pojawią się objawy zaburzenia.
Pracując „na żądanie” rozrusznik oszczędza energię i jego baterie mogą wystarczyć na dłużej. Zwykle wystarczają one do końca życia, ale czasem wyczerpują się wcześniej i wtedy konieczna jest wymiana – tak zwana reimplantacja. Były próby stosowania „wiecznych” baterii, wykorzystujących energię jądrową, ale ich zaniechano, bo pacjentom – a zwłaszcza ich rodzinom – atom się źle kojarzył.
Ostatnio pojawiło się jednak nowe zagrożenie.
Otóż najnowsze „inteligentne” rozruszniki serca mogą się bezprzewodowo komunikować z lekarzem (przez Internet). Dzięki temu lekarza może zdalnie kontrolować ich pracę i ewentualnie zmieniać nastawy – nie fatygując pacjenta wezwaniami na wizyty kontrolne. Rozwiązanie wydawało się idealne, dopóki do tej komunikacji nie dobrali się hakerzy. Gdy taki komputerowy włamywacz dorwie się do kanału łączności lekarz – rozrusznik, może do woli zmieniać częstość bicia serca nieszczęsnego pacjenta – a nawet może zatrzymać jego serce popełniając morderstwo doskonałe – bez żadnych śladów. O tym, że nie jest to zagrożenie wyłącznie fikcyjne można się było przekonać gdy kilka lat temu Dick Cheney, były sekretarz obrony a potem wiceprezydent USA nakazał kardiochirurgom wyłączenie funkcji zdalnego sterowania w jego rozruszniku, bo obawiał się, że terroryści mogą go tą drogą zabić.
Niestety, świat się zrobił taki paskudny, że nikt nigdzie nie może czuć się bezpiecznie!